Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

35 lat od premiery serialu "Alternatywy 4". Końcowa scena miała wypaść, a Anioła miał grać inny aktor

Ryszarda Wojciechowska
Ryszarda Wojciechowska
- O dziwo, rolę Anioła miał grać zupełnie inny aktor. Na szczęście dla serialu, przyszedł pijany na plan i został wymieniony na Wilhelmiego - opowiada Janusz Płoński, autor książki "Alternatywy 4. Przewodnik po serialu i rzeczywistości".

Nie byłoby tej książki, gdyby nie serial, który zyskał już miano kultowego. A pan jest jednym z ojców tego sukcesu...

Ten serial narodził się w dwóch głowach: mojej i Maćka Rybińskiego. Pracowaliśmy w jednej redakcji. I wymyśliliśmy szkic scenariusza, z którym zgłosiliśmy się do telewizji. Na początku nie było żadnej odpowiedzi. Ale po dwóch latach przyszedł do telewizji nowy szef, który podobno znalazł w szufladzie nasz pomysł i kazał sekretarce spytać - czy to jeszcze aktualne? Na szczęście było aktualne.

To był wasz pierwszy scenariusz.

Nie mieliśmy pojęcia o tym, jak się taki scenariusz pisze. Swój pomysł zmieściliśmy na dwóch kartkach papieru. Dlatego przydzielono nam reżysera, którego nazwisko przemilczę, żeby nam powiedział, jak to się robi.

Dlaczego przemilczy pan nazwisko?

Bo to był reżyser absolutnie pozbawiony poczucia humoru. Powiedzieliśmy więc twardo, że z tym panem - to nie. I wtedy padło pytanie: - a czy Bareja nadawałby się do tego? Oczywiście, powiedzieliśmy. Pierwsze spotkanie z Bareją przekonało nas, że strzał był w dziesiątkę. Że on rozumie nasz humor i potrafi też wiele dodać od siebie. Scenariusz powstawał pod jego kierunkiem, a potem serial skierowano do produkcji.

W bardzo nietypowym czasie.

Tuż przed stanem wojennym. Zdjęcia wystartowały 12 grudnia, wszyscy dostali przepustki. Kiedy w niedzielę 13, ogłoszono stan wojenny, w poniedziałek wszyscy przyszli do pracy. Wojsko otoczyło już telewizję, ale ekipa miała wejściówki i pozwolenia. Projekt był już rozpoczęty, więc kręcono dalej. Byliśmy chyba jedynym planem filmowym w stanie wojennym, pracującym w warunkach absolutnie luksusowych, ponieważ nikt się nami nie interesował, bo priorytetem były serwisy informacyjne, a nie jakaś tam fabuła. I co było jeszcze ważne, w stanie wojennym aktorzy bojkotowali telewizję i udział w jej produkcjach. A ponieważ nam udało się wystartować jeszcze przed, aktorzy występujący w tym serialu nie byli objęci obowiązkiem bojkotowania. I w ten sposób, przy odrobinie szczęścia, mieliśmy na planie najznakomitszych aktorów, jakich sobie można było w tamtym czasie wymarzyć.

Roman Wilhelmi jako Stanisław Anioł jest genialny...

O dziwo, rolę Anioła miał grać zupełnie inny aktor. Na szczęście dla serialu, przyszedł pijany na plan i został wymieniony na Wilhelmiego. Za aktorów odpowiadał Bareja i to on ich namawiał do zagrania. Nie było trudno, bo aktorzy lubili z nim pracować.

Na czym polega fenomen tego serialu?

Mogę powiedzieć tylko to, co nam przy pisaniu przyświecało. Nie chcieliśmy serialu o dozorcy, jak potem niektórzy recenzenci pisali. Chcieliśmy serialu o Polsce, a właściwie o mechanizmach sprawowania władzy. O tym, jak się manipuluje ludźmi, jak się ich doprowadza do uległości. To mechanizmy charakterystyczne zresztą niemal dla każdej władzy.

Ale trzeba się było boksować przy okazji z cenzurą. A to nie było łatwe.

Obaj z Maćkiem jako dziennikarze mieliśmy na co dzień do czynienia z cenzurą. Wiedzieliśmy, że cenzor to też człowiek. I jeśli nic nie wykreśli z tekstu, to będzie sfrustrowany. Szefowie zaczną go gnębić, że się nie wykazuje...

Postanowiliście mu więc ułatwić pracę?

Napchaliśmy do tego scenariusza bardzo dużo ryzykownych scen i dialogów, z założeniem, że nawet jeśli sporo wytną, to i tak jeszcze dużo zostanie. I zamiast sześciu odcinków Bareja zrobił dziewięć, tyle było materiału. Próbowaliśmy sobie pogrywać z cenzurą, oszukać ich i tak zakamuflować różne aluzje, żeby je przepuścili, a potem złapali się za głowę - jak to możliwe?

Do widza puszczało się wtedy często oczko.

Ówczesny widz dużo rozumiał. Potrafił czytać między wierszami. Pięknie wychwytywał aluzje. Jak w scenie z docentem, granym przez Wojciecha Pokorę. W rozmowie z prezesem spółdzielni mieszkaniowej docent opowiada, że jeden syjonista wyjechał do Harvardu. Zmieniliśmy fakty, żeby cenzura nie wyłapała tej aluzji. Ale chodziło o prof. Kołakowskiego, który musiał opuścić kraj i osiadł na uniwersytecie w Oxfordzie. Wyedukowani widzowie wiedzieli, że to efekt marca 68.

Potem docent mówi, że pojechał do Radomia. A wiadomo, co się tam działo. Były tzw. "ścieżki zdrowia", powstał Komitet Obrony Robotników. Utykaliśmy te aluzje, że pokazać te kamienie milowe w historii PRL, o których media wtedy milczały. Młodzi widzowie nie rozumieją już tych aluzji. Nie potrafią ich rozszyfrować. Rolą tej książki jest odszyfrowanie tego.

W serialu zakamuflowany jest... Katyń. I tylko zorientowani widzowie wychwycili nawiązanie.

To prawda, że bardzo mocno zakamuflowaliśmy opowieść o Katyniu w jednej ze scen. To słowo nie pada, ale bohater opowiada, że tam był. Ukrył się w pociągu, słyszał strzały...i cudem udało mu się uniknąć śmierci. Ta scena odwołuje się do książki wydanej w Londynie pt. "W cieniu Katynia", w której autor opisywał, jak uciekł prawie z miejsca egzekucji. Nieuctwo cenzorów było często naszym sprzymierzeńcem.

Niektóry aktorzy fantastycznie improwizowali na planie.

Roman Wilhelmi stworzył niezapomnianą scenę z soplem lodu, której nie było w scenariuszu. Zagrał to na zasadzie wygłupu na planie, a Bareja natychmiast to wykorzystaj, mówiąc: - Romek, powtórz to. Bareja był po zawale i lekarze zabronili mu się denerwować. Często jak go nerwy ponosiły, schodził z planu i niektóre sceny były kręcone pod jego nieobecność, z dużą inicjatywą aktorów, którzy też bawili się tym serialem.

Jakim człowiekiem był Bareja?

Ciepłym, twardym gościem. Ciepłym, bo lubił ludzi. W każdym potrafił znaleźć coś pozytywnego. Proszę spojrzeć na Anioła. Przecież to szuja, ale lubi się go. Podobnie jest z docentem - kapusiem. To cała postawa Barei wobec życia. Nie podobały mu się różne rzeczy, które wykpiwał. Ale lubił życie, swoją robotę i kraj, w którym żył.

Jak nie Bareja, to kto mógł wtedy nakręcić taki serial? To był kolekcjoner absurdów komuny.

Chyba nikt. Ale wtedy Bareja był pogardzany przez środowisko. Uważany za hucpiarza, faceta, który niewiele umie, który ma fatalny warsztat. Ale historia rozliczyła Bareję bardzo dobrze. Wielkich artystów z tamtego czasu jak Zanussi czy Kieślowski rzadko się ogląda, a filmy i seriale Staszka są powtarzane na okrągło. Po tylu latach jego humor nadal śmieszy. Chociaż ten humor nie jest taki nachalny. Bo my pisaliśmy z tezą - im poważniej, tym śmieszniej. Aktorzy nie zagrywali się ze śmiechu na śmierć. Oni grali swoje role poważnie i z tego wyłaniała się piramida absurdu.

Z absurdów składał się PRL. Ma pan swoje ulubione z serialu?

Odpowiem inaczej. My przewidzieliśmy coś, co będzie istotne za 40 lat... Jest taka scena w serialu, kiedy Anioł opowiada: "A w Charkowie dali dwóm mężczyznom ślub. Wszyscy mówili pomyłka, pomyłka i po roku urodziły się im bliźniaczki." Przewidzieliśmy już wtedy, że będą problemy z LGBT, chociaż wtedy się o tym nie mówiło. Ale z tą sceną łączy się też pewna anegdota. Cenzorka po obejrzeniu tego fragmentu powiedziała do Barei: - Panie reżyserze, świetna scena, ale czy to musi być w Charkowie? Bareja odparł, że nie musi. A może być w Bułgarii? - zapytał. A ona na to: - w Bułgarii, jak najbardziej. Wtedy Bareja znalazł na mapie Bułgarii miasto, które nazywało się Miczurin. Tak jak nazywał się słynny botanik radziecki, genetyk, którzy krzyżował między innymi jabłka z gruszkami. I wychodziły z tego niejadalne owoce, ale odporne na mrozy. To też cenzorce się nie spodobało. Wróciliśmy więc do Charkowa. Ale jej czujność szła cały czas w jednym kierunku, żeby nie urazić Wielkiego Brata.

Na jakie absurdy zwracali uwagę młodzi ludzie, z którymi pan o serialu rozmawiał?

Ta książka powstała w oparciu o rozmowy ze studentami dziennikarstwa, którzy - jak się okazało - lubili ten serial, ale tak po... wierzchu. Kiedy zaczęliśmy go oglądać wspólnie, zaskoczyła ich głębia tego dzieła i to, że niemal każda scena ma jakieś podwójne znaczenie. Że jest to, co widać gołym okiem i to, co jest schowane. Wielu scen nie rozumieli. Na przykład takiej, kiedy dźwigowy mówi w kiosku Ruchu: - poproszę cztery alternatywy, a żona dodaje - weź pięć. A tu mowa była o prezerwatywach, które wtedy były słowem niesalonowym, nie wypadało wypowiadać je głośno. Ale kioskarka wiedziała, o co chodzi.

Jest też świetny kawał towarzysza Winnickiego, którego gra fenomenalnie Janusz Gajos.

Gajos opowiada na korytarzu napotkanym lokatorom dowcip. "Do tego radia, wiecie, jest takie pytanie. Ludzie pytają czy może być jeszcze gorzej. A radio odpowiada, że w zasadzie nie. Bo jak by mogło, to już by było". W czasach, kiedy byłem młody, ludzie swoje dolegliwości życia codziennego mocno łagodzili kawałami. I powstał taki dziwoląg pod hasłem - pytania do radia Erywań. Takie radio nie istniało w rzeczywistości. I nikt nie wie, kto je stworzył w dowcipie. Ale każdego dnia pojawiał się nowy żart z pytaniem do radia Erywań. Humor był nie tylko w tamtym czasie, ale w całej historii Polski czymś, co ratowało ludziom życie. Pozwalało odetchnąć na chwilę.

Finał serialu jest jednak gorzki.

Końcowa scena miała wypaść z serialu. Być może była zbyt gorzka. Bo jak to? Lokatorzy zrobili rewolucję, która zakończyła się absolutnym upadkiem ciecia, a on mimo to awansował? Ludzie przez moment czuli smak zwycięstwa, a po chwili zobaczyli, że znowu siedzą w g...nie po uszy. Można by tu szukać różnych paraleli do późniejszych czasów. Scena jednak została.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: 35 lat od premiery serialu "Alternatywy 4". Końcowa scena miała wypaść, a Anioła miał grać inny aktor - Dziennik Bałtycki

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto