Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rafał Rutkowski: - Pilnuję, żeby nie robić z widza idioty [ROZMOWA NaM]

Karolina Kowalska
rafał rutkowski
rafał rutkowski materiały prasowe
- Fascynuje mnie mechanizm, który sprawia, że ludzie się śmieją. Można go uzyskać na różne sposoby. Ja postanowiłem je posiąść. Dlatego zostałem aktorem komediowym - Rafał Rutkowski, aktor i stand-upowiec opowiada nam dlaczego postanowił spędzić życie na rozśmieszaniu innych.

Co Pana śmieszy?
Tak jednym zdaniem, to po prostu samo życie. Śmieszą mnie spontaniczne codzienne sytuacje. Czyli zabawna rozmowa z taksówkarzem, podsłuchana wymiana w kolejce w urzędzie, opowieści moich dzieci ze szkoły. Tego typu sprawy. Zwykłe życie to dla mnie największa inspiracja, do stand up'u, do budowania roli komediowej. Lubię też oczywiście dobre kino komediowe, czy spektakl teatralny. Dlatego strasznie mnie wkurza, gdy ktoś robi chałę za moje pieniądze i liczy, że jestem idiotą, który da się na to nabrać. Wtedy szkoda mojego czasu i pieniędzy. I o tym staram się pamiętać, robiąc własne rzeczy.

Teraz jedną z takich rzeczy jest spektakl „Prapremiera dreszczowca” w Och Teatrze. To opowieść o amatorskim teatrze, w którym wszystko zmierza do katastrofy. Zdarzyło się Panu brać udział w projektach skazanych na niepowodzenie?
Szczęśliwie większość projektów teatralnych, w których brałem udział, udawały się i wychodziły na prostą, nawet jeśli przychodziło to w ostatniej chwili, to premiera była już udana. Parę się nie ułożyło, rzeczywiście, ale ominęły mnie spektakularne wpadki, jak np. zawalona scenografia. To jasne, że przez tyle lat na scenie nie ominęły mnie różne zdarzenia, czasem polało się trochę krwi, ale bez przesady, nikt nie ucierpiał. Teraz, w „Prapremierze dreszczowca” mogę to nadrobić i przeżyć wszystkie możliwe warianty teatralnej katastrofy w pigułce.

A ze strony publiczności często spotykana Pana coś nieoczekiwanego?
O, to z kolei zdarza mi się bardzo często, ale akurat w moim wypadku, to wynika z charakteru moich występów jako stan upera i showmana. Interakcja z publicznością jest wpisana w tego typu działania. I wtedy jestem przygotowany na sytuacje, w których ludzie chcą mi coś na gorąco odpowiedzieć albo skomentować. I raczej staram się to wykorzystywać na korzyść występu.

Skąd Pana zdaniem bierze się rosnąca popularność teatrów amatorskich?
Ja sam kiedyś byłem amatorem, działałem w kółku teatralnym w Białymstoku, a w liceum organizowałem przedstawienia. Myślę, że w każdym z nas jest potrzeba występowania, każdy z nas wygłupiał się na trzepaku albo brał udział w jakiejś akademii szkolnej. Robienie przedstawień może być wielką frajdą i satysfakcją, stąd - myślę - bierze się taka potrzeba grania, szczególnie wśród ludzi, którzy wiele czasu spędzają ze sobą – na uczelni, w firmie, w szkole. Chcą jakoś inaczej zorganizować wspólny czas, nie tylko wokół obowiązków. Niektórzy później przechodzą na zawodową stronę, tak jak ja. Polecam wszystkim zabawę w teatr i mam nadzieję, że „Prapremiera dreszczowca” do tego nie zniechęci!

Ten spektakl to kolejna farsa w Pana dorobku. Wielu ludzi uważa, że aktorstwo komediowe nie jest zbyt poważne. Zgadza się Pan z tym?
Znam aktorstwo komediowe od podszewki i z pewnością bym tak nie powiedział. Farsa jest piekielnie trudna do zagrania, bo wymaga od aktora świetnego warsztatu i techniki. Tutaj nie da się niczego oszukać. Farsa musi być szybka, głośna, teksty muszą być podane w odpowiednim czasie, musi być zachowane tempo akcji, trzeba mieć wyczucie rytmu, sceny, partnera. Nie da się tego zaimprowizować. Poza tym w farsie nie da się improwizować wcale, wymyślać, to musi być perfekcyjnie działający mechanizm na scenie. Matematycznie ułożona konstrukcja. Jedno źle powiedziane zdanie, odrobinę spóźnione wejście potrafi zepsuć cały efekt. I, co ważne – farsa na końcu musi mieć konkretny wydźwięk – ludzie muszą się po prostu śmiać. No i na dodatek widzom musi się wydawać, że to wszystko zostało zrobione od tak, bez wysiłku. Stąd pewnie bierze się wrażenie, że my tylko dobrze bawimy się na scenie. Że nie wymaga to od nas szczególnego nakładu pracy. Komedia to piekielnie trudny gatunek ale ponieważ nie ma w nim nic poza śmiechem, przez wielu nie jest traktowany poważnie.

Tymczasem zdaje się, że Pan świadomie zdecydował się na komediową ścieżkę kariery.
Moja powierzchowność sprawia, że rzeczy, które robię na scenie, wywołują śmiech. To jest moją mocną stroną i jestem tego świadomy, więc postanowiłem rozwijać w sobie te cechy. Stąd pójście tropem komediowym było w moim przypadku naturalne. Poza tym uwielbiam komedie, uwielbiam rozśmieszać i uwielbiam się śmiać. No i ostatecznie wydaje mi się, że mówiąc o świecie w sposób zdystansowany, z ironia i z uśmiechem, można powiedzieć więcej niż na serio i wprost. Tak więc to była wypadkowa mojego wyglądu, moich upodobań i moich ambicji.

Jest Pan jednym ze współtwórców Teatru Montownia. Nie dysponujecie już własną siedzibą ale wyglada na to, że zadomowiliście się w teatrach Fundacji im. Krystyny Jandy, czyli w Ochu i Polonii. Planujecie związać się z Fundacją jeszcze bliżej?
Rzeczywiście, jest nam tutaj bardzo dobrze, fantastycznie odnajdujemy się w Och-u i Polonii, to teatry z prawdziwego zdarzenia. Możemy tutaj jako Montownia swobodnie działać, zachowując swoją niezależność, co jest dla nas bardzo ważne. Jednocześnie bierzemy udział w projektach Fundacji, które nas satysfakcjonują artystycznie. Mieliśmy swoją siedzibę przez dwa lata i ten czas skutecznie wyleczył nas z podobnych pomysłów. Przy naszym repertuarze nie zarabialiśmy zwyczajnie na takie miejsce. Jesteśmy za mało komercyjni, by nasz 4-osobowy zespół dał sobie radę z utrzymaniem budynku i całą związaną z tym administracją. Własny teatr sprawiał nam tylko kłopoty, więc bardzo cenimy sobie swój kąt w Fundacji. Czujemy się tu jak u siebie w domu.

Gościcie także na deskach Teatru Powszechnego. Teraz jest to „Quo vadis” w specyficznej, humorystycznej adaptacji. Jak widzowie reagują na takie podejście do klasyki? Nie macie tremy przed braniem się za barki z wielką literaturą?
To ja robiłem adaptacje i wyreżyserowałem „Quo vadis” i nie miałem tremy, bo nie uważam tej książki za wielką literaturę, to może wyjaśnię na początek (śmiech). Tak więc raczej podszedłem do tego, jak do materiału, który po prostu chciałem potraktować z przymrużeniem oka. Nasi widzowie znają nas, znają nasze poczucie humoru, nasze podejście do tekstu, pewien sposób patrzenia niejako „z drugiej strony”. Tak więc gdy idą na nasz spektakl, to raczej wiedzą, czego mogą się spodziewać i z głosami oburzenia spotykamy się bardzo rzadko. Cieszę się, że większość widzów odbiera to tak, jak sobie założyliśmy, czyli z dystansem i humorem. Wzięliśmy na warsztat archetypy bohaterów i pokazaliśmy ich w krzywym zwierciadle. Świetnie się bawimy, grając ten spektakl.

Możemy także Pana zobaczyć w przedstawieniu na temat ojcostwa, pt. „Ojciec polski”. Skąd wziął się pomysł na akurat taki „one man show”?
„Ojciec polski” powstał pięć lat temu, kiedy temat ojcostwa w publicznej narracji jeszcze nie istniał. Teraz stał się modny, ale wtedy relacji z bycia ojcem próżno było szukać. A ja już miałem córkę, czekałem na syna, podobnie jak autor spektaklu, Michał Walczak. Obaj byliśmy mocno osadzeni w temacie. I uznaliśmy, że warto o tym porozmawiać. O ojcostwie w Polsce, co to w ogóle jest za temat i z czym go się je. No i jak to my, nie chcieliśmy podejść do tego zbyt serio, więc postawiliśmy na formułę „one man show”. W sposób smieszno straszny opowiadam na scenie o tym, jak to jest być ojcem, czyli jednocześnie mężczyzną. Ciesze się, że teraz, po tych paru latach, mężczyźni przestają się bać o tym mówić. Faceci sami zaczynają poruszać ten temat, bo w końcu bycie ojcem to jedno z najważniejszych doświadczeń dla mężczyzny. Temat więc się nie zdeaktualizował i z powodzeniem gram „Ojca polskiego” średnio raz w miesiącu.

Powiedział Pan kiedyś, że polskie kabarety niezbyt się Panu podobają i postawił Pan na stand-up. Jaki powinien być dobry stand-up'owy występ?
Myślę, że przede wszystkim szczery, no i oczywiście zabawny. Dobry stand up to trudny kawałek artystycznego chleba, bo to najbardziej bliska forma istnienia artysty i odbiorcy. Nie ma nic pomiędzy. Jest scena, człowiek z mikrofonem i widz, do którego mówi się bezpośrednio. Artysta mówi co mu leży na sercu, o rzeczach, które go frapują, irytują, wkurzają, męczą ale gdzieś na końcu tej opowieści musi być śmiech. Stand up kojarzy mi się ze współczesną poezją, bo mówi się samodzielnie wymyślone teksty, które jednocześnie każdy rozumie na swój sposób, każdy filtruje je przez siebie. Dlatego stand up to dla mnie ocean możliwości. Uwielbiam to.

A stand-uperzy wychowali już sobie w Polsce wdzięczną publiczność?
To bardzo rozwojowa dziedzina sztuki. Stand up istnieje w Polsce od jakiś siedmiu lat, pojawia się co raz więcej nowych ludzi, zajmujących się tym zawodowo, dzięki którym powoli wyrabiamy się jako stand upowa publiczność. Jest grupa artystów – w tym Abelard Giza, Kasia Piasecka, Kacper Ruciński - która pisze co raz lepsze teksty i co raz lepiej je wykonuje. Przed tym gatunkiem jest wielka przyszłość i kabarety mogą już poważnie czuć złowieszczy oddech na karku.

Wielu komików skarży się, że w codziennych sytuacjach, poza sceną, wszyscy także oczekują od nich żartów. Pana też to spotyka?
Tak, oczywiście, ale mi to nie przeszkadza. Bo rozumiem naturę ludzką, która sprawia, że gdy ludzie trafiają na osobę kojarzącą im się z rozśmieszaniem, to od razu opowiadają żarty albo chcą, żebym ja ich rozśmieszył. I dla mnie jest to w porządku, bo traktuje to jako dowód sympatii.

Na kinowym ekranie widzieliśmy Pana ostatnio dwa lata temu. Nie tęskni Pan za kinem?
Fajnie jest grać w kinie, bo to zawsze miła odmiana, ale polski rynek filmowy jest dość mały, więc nie do końca skupiam się na tym, czy te propozycje filmowe są czy ich nie ma – mam tyle aktorskich zadań poza planem filmowym, że nie doskwiera mi jego brak. Poza tym ja bym się nadawał raczej do komedii, a z komediami w Polsce jest moim zdaniem spory problem. Najoględniej mówiąc.

A jest taka rola, dla której rzuca Pan wszystko?
Cokolwiek u Romana Polańskiego (śmiech). A mówią serio, to nie mam tego typu marzeń. Może dlatego, że dzięki posiadaniu własnego teatru mam ten komfort, że gdy chce coś zagrać, to po prostu to robię. To jest dla mnie miara niezależności, jaką można sobie wykształcić w tym zawodzie. Nie lubię czekać na telefon.

Zobacz także: Remont Teatru Ochoty. Teraz kusi ciekawą elewacją i nowym repertuarem

W czym zatem zobaczymy Pana w najbliższym czasie?
„Prapremiera dreszczowca” to moja piąta premiera w ciągu ostatnich kilku miesięcy, dlatego teraz staram się skupić głównie na ładowaniu akumulatorów i na odpoczynku, kiedy tylko się da, bo kalendarz teatralny mam zapełniony do końca roku. Natomiast przygotowuję się do kolejnego one man show – po mówieniu o seksie i o ojcostwie – chciałbym zerknąć przez szkło powiększające na poczucie humoru Polaków. One man show będzie nosił tytuł „Najśmieszniejszy człowiek w Polsce”, a jego premiery planuje na październik w teatrze Palladium.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto